Coraz trudniej mi rano wstać, bo jest ciemno. Piżama jakaś taka dwuwarstwowa i skarpety ciepłe, a tu jeszcze nie było wakacji...
Dziś kursantka odwołała zajęcie, więc miałam trzy godziny przerwy. Połowę przeznaczyłam na leżenie na ławce, bo to nieco likwiduje ból biodra i nogi. Szkoda, że nie miałam klocka do jogi do położenie sobie pod glowę.
Jak już trochę doszłam do siebie, wybrałam sie na krótki spacer do pasmanterii. Kocham sklepy, w których panuje absolutny porządek, a towar jest piękny, czasem trochę tajemniczy, kolorowy. Te wszystkie włóczki - kolory, grubości, struktura, z której można wyczarować cuda - szale, czapki, swetry, różne wdzianka, czasem cholewkę buta, torebki. Nitki, koronki, kordonki, guziczki... Tyle tego, że aż oczy rwie.
Dziś kupiłam tylko znaczniki do rozliczania oczek w swetrze, który właśnie dziergam. To ma być sweter z dziur. Taki do narzucania na bluzkę czy sukienkę. Zobaczymy, czy mi wyjdzie, bo chyba z 30 lat niczego nie popełniłam na szydełku.
A przy okazji, idąc starą uliczkę, mijając warzywniak i drzewa poczułam jesień😪.
To inaczej pachnące powietrze, ciepłe słonko, które ledwie dotyka twarzy, jakby było już zmęczone latem, jakby stało na peronie pociągu i żegnało mnie czule,ale jakoś bez obietnicy ponownego spotkania. To już inne zapachy, kolory... Dla mnie to najsmutniejsza pora roku...
Od jutra zaczynam urlop. Całe 10 dni bez szkoły, bez kursantów, bez problemów. Dom, odpoczynek, leczenie , trzydniowy wyjazd do rodziny. Wiem, że nie odpocznę, nie odetnę się od rzeczywistości, nie pojadę nad morze, do spa, nikt się mną nie zaopiekuje, nie nakarmi. Ale i tak bardzo się cieszę. Przez ostatnie póltora roku pracowałam nawet w soboty i czuję się jak przepuszczona przez magiel.