Może narażę się rodzicom i dziadkom, ale od zawsze irytowali mnie niektórzy rodzice uczniów.
A dokładnie ci, którzy przywozili swoje dzieci do szkoły samochodami. Rozumiem, że nikt nie puści samego małego dzieciaka do szkoły, jeśli ten miałby jechać tramwajem czy autobusem przez całe miasto. Bo to i kwestia bezpieczeństwa - choć z tą przesadną opieką też nie do końca się zgadzam - i jakaś oszczędność czasu. Dzięki podwózce dziecko często może po prostu dłużej pospać.
Tylko niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego odwożąc dziecko do szkoły, trzeba podjeżdżać pod same drzwi?
Tak się składa, że codziennie rano przechodzę obok jednaj ze szkół podstawowych i szlag mnie trafia, że przechodząc obok budynku muszę bardzo uważać, żeby nie wpaść pod auto jakiejś mamy czy jakiegoś taty, który najpierw podjechał niemal dosłownie pod drzwi szkoły, a potem manewruje, żeby z tego zakamarka wyjechać. Tym bardziej, że każdy może zatrzymać się przy krawężniku odległym od wejścia do budynku o jakieś 20 metrów, wysadzić dziecko i bezkolizyjnie odjechać. Ale nie! Trzeba wysadzić dziecko niemal pod klasą. I to niezależnie od wieku pacholęcia. Nie ma znaczenia czy to jest pierwszak, czy czternastoletnia dziewoja.
Mam w rodzinie takiego wożonego do szkoły dżentelmena. Nie wiem, dlaczego nie chodzi do swojej rejonowej szkoły, do której pewnie mógłby dojść na piechotę. Może dlatego, że jego obecna podstawówka cieszy się od lat renomą w mieście, a może dlatego, że szkoła jest blisko miejsca pracy jego mamy. Nieistotne. Istotne jest co innego. W tym roku szkolnym chłopak będzie do mnie przyjeżdżał na korki. Fajnie. Lubię go, lubię takie zajęcia i chętnie pomogę. Ale... Zanim do mnie przyjechał po raz pierwszy, przejechał z mamą trasę ze szkoły do mnie (dwa przystanki), żeby się nie zgubił, a i tak w dniu pierwszych zajęć musiałam wyjść po niego na przystanek, bo miał problem z orientacją w terenie. Trudno się dziwić, skoro w ubiegłym roku był do mnie wożony przez mamę. Chłopak ma prawie 13 lat.
Przeraża mnie to wszystko, bo nie uczymy dzieci samodzielności, nie dajemy im szansy na bycie odpowiedzialnymi choćby za dotarcie do szkoły i powrót do domu. I jeszcze te babcie, które wracają z nimi do domu, targając kolorowe plecaczki, bo "Teraz to, pani, tyle tych książek dziecko musi nieść, że aż go kręgosłup boli". A potem się dziwimy, że młodzi ludzie nie ustępują starszym miejsca w tramwaju, nie wpadną na pomysł, żeby mamie, babci czy sąsiadce pomóc nieść zakupy.
Ech...
Jak to dobrze że moje wnuki /17 i 13 lat/ są w tym względzie normalne, czyli na piechotę do szkoły chodzą...
OdpowiedzUsuńDzieci też takie były w wieku szkolnym.