Wysiadam. Wszystko wokół mnie irytuje. Okruchy na podłodze, zużyta bateria w kuchennej wadze, telefon od energetycznej wampirzycy, mąż, bo umówił nas na kawę z naszą wspólną koleżanką i ta koleżanka też. Kolejny raz zmagam się z nawrotem depresji. Za mało słońca, za dużo obowiązków, problemów i różnych bodźców, a kolejne na horyzoncie. I do tego święta, których tak naprawdę nie lubię, a trzeba będzie się uśmiechać i cieszyć.🤦♀️ Wszystko się wyostrza, rośnie i wkurza tak, że mam ochotę uciec z domu albo zabarykadować się w nim i nikogo nie wpuszczać, z nikim nie rozmawiać, nie uśmiechać się, nie zmuszać do miłego i wesołego tonu.
Znacie pojęcie "uśmiechnięta depresja"? To mój przypadek. Czasem nie wyrabiam na zakrętach. Tak, jak teraz.