Zagubiłam się w kalendarzu. Czasem nie wiem, jaki jest dzień tygodnia, miesiąca. Najpierw szyłam maseczki. Siedzenie przy maszynie powodowało, że było tylko "dziś" i ilość uszytych sztuk. Szyłam taśmowo, bo to strasznie nudna robota i płodozmian był bardzo pożądany. Więc najpierw 20 kawałków materiału obszytych na końcach, potem 40 sztuk wszytych gumek. Potem przewracanie każdej sztuki na prawą stronę, zaprasowanie zakładek i przeszycie boków. Potem ostateczne prasowanie. A potem od nowa kolejne sztuki. Tak jak napisałam , to było straszliwie nudne, a jednocześnie wciągające zajęcie. Nie raz tak było, że już miałam iść spać, ale coś mnie kusiło, żeby jeszcze z 10 sztuk materiału obrębić. Jak już było obrębione, to sobie pomyślałam, że te 20 gumek to szybko wszyję. A jak już były gumki, to ileż to roboty, żeby zaprasować i przeszyć zakładki? I tak robiła się druga w nocy.
Nie pamiętam, ile dni szyłam, ale zrobiłam około 500 maseczek. Większość poszła do ludzi poprzez maseczkowy sztab, a trochę rozdałam znajomym.
W pewnym momencie musiałam zakończyć działalność krawiecką, bo zbliżał się termin operacji i trzeba było ogarnąć mieszkanie, a potem przygotować sobie strawę na po operacji.
Sprzątanie było mozolne, bo wszędzie pałętały się nitki i niteczki, będące dowodem na to, że każda maseczka była starannie wykończona, a wszystkie ogonki równiutko obcięte. ;-)
Cały jeden dzień gotowałam sobie jedzenie, bo przewidywałam, że po powrocie ze szpitala raczej trudno mi będzie kroić warzywa czy przenosić garnek. brak jednej ręki jest dość uciążliwy przy wykonywaniu domowych robótek.
Jak już wszystko posprzątałam, ugotowałam i zamroziłam, to zadzwonił mąż, że całkiem niespodziewanie wraca do domu dzień przed moim pójściem do szpitala. Miał farta, bo trafił na pełną lodówkę i zamrażarkę. ;-)
W miniony wtorek spakowałam torbę, a w środę rano, nie budząc męża, pojechałam do szpitala.
Oczywiście przed Izbą Przyjęć, która teraz mieści się w zupełnie innym miejscu, powitała mnie para kosmitów, uzbrojonych w termometr, zadająca standardowe w czasie pandemii pytania: "Czy byłam? Czy wróciłam? Czy miałam kontakt.?" Miałam kontakt z powracającym z zagranicy! Ale miałam też dokument, że tegoż powracającego nie obowiązuje kwarantanna. Ufff!
Potem już tylko przyjęcie do szpitala, na każdym kroku mierzenie temperatury, maseczki na twarzach, dezynfekowanie rąk. Mimo tych rygorów i niecodziennych wymogów, wszyscy zachowywali się spokojnie. Nie było nerwowych sytuacji, podniesionych głosów, choć przecież nie było też wygodnie.
Kolejny etap to przyjęcie na oddział. Tam to już wrzało, jak w ulu. Jedni wychodzą do domu, salowe zmieniają pościel, odkażają, co się da, inni cierpliwie czekają na możliwość zajęcia miejsca na sali. Atmosfera, jak na dworu kolejowym, kiedy jeden pociąg wjeżdża na peron, a drugi zaraz ma ruszyć w trasę. Ale i to dało się przebrnąć z uśmiechem na twarzy zakrytej maską.
Dziewczyny na sali miałam fajne, nie było kwękania, choć jedna miała nieźle połamaną rękę i naprawdę cierpiała. Nie było histerii, choć wszystkie nas następnego dnia czekała operacja. Mnie nawet podwójna. Oczywiście pierwszy dzień to niekończące się rozmowy z lekarzami - rezydentami. Oni chyba muszą zbierać wywiady, wiec po kilka razy powtarzałyśmy to samo. Znałam tę specyfikę oddziału i zawczasu przygotowałam sobie wydruk z odpowiedziami na te standardowe pytania.
Wieczorem założyli nam wenflony, rozdali operacyjne garniturki i lulu. Żeby nam nie było za fajnie, to w czwartek pobudka była o 6! Ponoć dlatego, żeby każda zdążyła się wykąpać przed operacją. Oczywiście potem nie było kolejki do łazienki,ale my już byłyśmy świeżutkie i czyściutkie jak wiosenne kwiatki. W tych granatowych mundurkach wyglądałyśmy jak koreańska wycieczka.
Chirurgia Ręki zajmowała gościnnie kawałek Oddziału Chirurgii Szczękowej i akurat na czwartkowe przedpołudnie wypadł powrót na stare śmieci, co było dodatkową "atrakcją". Żeby było śmieszniej Pani Kuchenkowa nie zorientowała się w tym zamieszaniu i dotarła do nas ze śniadaniem około 11. Najbardziej się bałam, że nie zdążę nic zjeść przed operacją i lekarze będą słyszeli, jak mi burczy w brzuchu!
Na szczęście obyło się bez tej kompromitującej sytuacji.
Operacja - cud! Jeszcze na stole operacyjnym zrobili mi testy, potwierdzające jej skuteczność. Coś niesamowitego!
Tego samego dnia wieczorem byłam w domu. Pierwsza noc od wielu miesięcy bez bólu! Dwa cięcia, dwa szwy, dwa opatrunki i niemal pewność, że będzie dobrze. Teraz dwa tygodnie nicnierobienia lewą ręką, potem pewnie jakaś rehabilitacja, ale raczej we własnym zakresie i koniec przygody!
Cały ten tekst wystukałam jednym palcem, więc wybaczcie literówki i inne błędy.